Świętokrzyska Toscania
Takiego zakończenia treningu się nie spodziewałem… No dobra wyobrażałem sobie, że może tak właśnie swoje treningi kończą Francuzi albo Włosi, ale nie tu… Toskania – ok! Alzacja, Bordeaux, no może Niemcy w rejonach Renu, Mozeli czy wijących mocno się zakoli rzeki Ahr ale nie w Górach Świętokrzyskich. Nie pod moją chałupą! No dobrze może nie do końca pod nią, bo dzieli nas na pewno kilkanaście płotów, jednak nie są one wysokie i z okien domu nie raz widziałem to miejsce, siedząc późnym latem z kieliszkiem wina w ręku i patrząc tępo na zachodzące słońce.
Zacznę jednak od początku. Najpierw siła biegowa na terenie Rezerwatu Przyrody – Góra Sieradowska. Miejsce takie, że co i rusz trzeba było włączać napęd na 4 łapy. Bardzo lubię ten rejon, bo mało turystów zagląda na ten fragment niebieskiego szlaku i biegając często po Górach Świętokrzyskich jest to dla mnie odmiana, bo czuję się tu bardziej jak w jakiś Beskidach. Generalnie dla głowy niezły odpoczynek, a dla nóg straszna tyra. Nie o tym jednak miałem pisać, tylko o zakończeniu tego treningu, choć i on nie jest początkiem tej historii. Jej początek wytopił się w 80 stopniach Celsjusza, gdzieś pomiędzy spadającą jedną kroplą potu z czoła, a tą zjeżdżającą z tyłka… Czyli jak to się kiedyś niewybrednie mówiło, zaczął się z d…y 😉 A dokładnie było to tak…
Kilka tygodni temu podczas jednego z seansów w naszej ruskiej bani kolega podsunął mi pomysł, by zwieńczeniem seansu była lampka, kieliszek, bądź kufelek czegoś specjalnego. Generalnie lekko się obruszyłem, bo dużą wagę przywiązuję do tego, by w tym miejscu na zakończenie „pariłki” dla zabicia wielkiego głodu serwować same dobre i specjalne rzeczy. Jemu jednak chodziło o coś innego, coś lokalnego i nie miał być to słynny świętokrzyski bimber. Opowiedział mi natomiast o winnicy w bezpośredniej okolicy naszego miejsca. Nie pamiętał jej nazwy, tylko nazwę wsi…
… i nagle dwa dni temu wracając z treningu przez tę właśnie wieś, moim oczom ukazała się sylwetka faceta przy jakiś krzaczkach. Z daleka ciężko było określić, czego to krzaki są ale coś mnie tknęło, że to jest to miejsce. I wiecie co? To było to… Powiem nawet więcej. To jest TO miejsce!
Okazało się, że mam sąsiada, który podobnie jak ja zaczął spełniać swoje marzenia i na południowym stoku wsi Szerzawy, z pięknym widokiem na Łysą Górę i Święty Krzyż, założył winnicę. Kilka lat eksperymentów, by w końcu w tym roku na jego butelkach pojawiły się banderole. Nie wierzyłem. Pomyślałem, że uwierzę jak zobaczę je sam na własne oczy 😉 Tylko jak zagadać, by wpuścił nas do swojego skarbca? Moja myśl zbiegła się z szybką propozycją Piotra przejścia na Ty i pomysłem, by przed zimnym wiatrem schować się w piwniczce. A w niej..? Czarna dziura! To znaczy jest bardzo elegancko i dokładnie tak, jak w wizytowanych przeze mnie z lubością winnicach na Morawach, Dalmacji, czy Tokaju. Piszę czarna dziura, bo wchodzisz i Cię nie ma. Czas nie istnieje. Zagina się do granic możliwości, a właściciel z ogniem w oczach opowiada o swoich kolejnych planach i pomysłach. Ogień ten natomiast podlewany kolejnymi kieliszkami, nie gaśnie, a wręcz płonie jeszcze mocniej. No normalnie czarna dziura jak nic. Czasoprzestrzeń, której ze względu na wpływ grawitacji nic nie może opuścić. To czego w kosmosie z trudem znajdują fizycy. Odnalazłem ja lewus z tej dziedziny w swoich okolicach. Pisząc to cieżko mi w to nadal uwierzyć.
Po godzinie i kilku głębokich kieliszkach degustacyjnych różnych win, wyszedłem o własnych siłach na zewnątrz, zaczerpnąć powietrza. To dowód na to, że ta piwniczka jest nawet lepsza od czarnej dziury, bo można ją odwiedzać wielokroć. Jednak muszę przyznać jeszcze chwila dłużej i zostałbym tam na noc. Wziąłem oddech mroźnego powietrza. Ogarnąłem wzrokiem 3000 krzewów idealnie wpisanych w panoramę Łysogór, zlokalizowałem swoją chałupę i oceniłem odległość. Jakieś 2 km w lini prostej. Czad – kilka pagórków, 4 zagajniki, wijąca się Psarka – jedna wąska, łatwa do przeskoczenia rzeczka po drodze. Generalnie teren trudny więc jakieś 12 minut biegiem i jestem. Tyle dzieli mnie od mojego nowego sąsiada 🙂 Cieszę się, że tak blisko znalazłem kogoś z pasją i wielkimi umiejętnościami – jego białe wino jest mistrzowskie. Teraz ja dokładam do pieca, grzeje saunę i czekam na rewizytę wycieczki z Winnicy nad Źródłem 🙂 Czuję, że z tych spotkań wyniknie coś fajnego i część z Was napewno kiedyś z tego skorzysta.
gdzie ta winnica ? muszę spróbować kiedy będę we Wióry 😀
Eric – zostań dzień dłużej – pewnie wszyscy w niej wylądujemy 🙂