jeden organizm – rockman swimrun 2017
– Jest zaktualizowali wyniki! No teraz to wreszcie jakoś wygląda!
Śmieje się Marek z bocznego siedzenia w samolocie. Wracamy już do Polski. Nasz wynik nie był zły – zrealizowaliśmy to, co sobie założyłem. Załapaliśmy się na słynne „Dragons Neck”, z którym od czterech lat organizacji Rockmana, nikomu nie było dane się zmierzyć. Odcinek ten jest bardzo wietrzny, często o tej porze roku leży tam śnieg, w zasadzie non stop owiany jest mgłą i do tego na jego końcu czeka arktyczne pływanie w wodzie o temperaturze 5 stopni C! Na odprawie organizatorzy ustalili sztywny limit. Bardzo krótki! Jak sami zakomunikowali, założyli że zmieści się w nim nie więcej niż 10 teamów! Całe szczęście mylili się. Poziom zawodników rośnie z roku na rok. Ostatecznie załapało się 25 zespołów! W tym nasz! Wszystkim pozostałym zespołom dla wyrównania szans dodano na koniec po 1 godz i 25 min. czasowego bonusu 😉
Ja jednak mam pewien niedosyt, bo wiem, że mogliśmy zrobić to szybciej, a nie wbiegać na cut off na sekundy przed jego zamknięciem. Choć usłyszeć jesteście ostatni z pierwszych – macie 20 sekund na opuszczenie punktu, też jest mega przeżyciem.
– Jesteśmy na 15 pozycji wśród 47 teamów męskich i 26 miejscu generalnie na 74 startujące zespoły. – kontynuuje Marek. To dobry wynik!
Patrzcie jakiego miałem partnera. Wiem, że to w dużej mierze jego zasługa. Ja spaliłem się psychicznie i fizycznie. Pozwolił mi jednak wstać z kolan, pozbierać się i walczyć do końca.
…
Ostatnie dni przed startem były stresujące. Miałem lecieć z Iwoną Turosz ale jej kontuzja tydzień przed wylotem, nie pozwoliła na realizację tego planu. Szybko jednak udało namówić się na tą trasę Marasa, który nomen omen miał już kiedyś właśnie od Iwony propozycję startu w tych zawodach. Czyżby przeznaczenie? Tak mogłoby się wydawać ale dalej nic nie szło po myśli. Zamieszaniu logistycznemu z powodu drogich biletów do Stavanger, nie pomogło też spóźnienie się na samolot z Warszawy do Oslo 😉 Nic nie układało się jak powinno. Na odprawę zawodników dotarliśmy prawie po czasie. Koszulki eMki które zostały, są na nas lekko ciasne. Nie będziemy zatem w nich paradowali.
…
Co ciekawe jednak atmosfera całego wyjazdu była pod wezwaniem ahoj przygodo. Dużo śmiechu, wspólnych tematów. Może właśnie w tym spóźnieniu o to chodziło. Byśmy się lepiej poznali. Nasze rodziny spędziły wspólnie czas, polubiły się. Byśmy dowiedzieli się jakimi jesteśmy ludźmi, a nie tylko zawodnikami. Tak więc wiemy już, co kto je na śniadanie, dlaczego segreguje śmieci, jaki ma stosunek do mięsa, religii. Jakie gusta i jaką kieruje się estetyką. Co, komu daje szczęście. Całe kilkadziesiąt godzin przed startem non stop nie zamykały nam się jadaczki. A tak jak już wcześniej pisałem – do tej pory osoby patrzące na nas z boku, mogły mieć wrażenie, że tych dwóch to aż dziwne, że jeszcze sobie po pysku nie dało 😉 Teraz mogę powiedzieć śmiało – polubiliśmy się z Markiem. Polubiły się nasze żony i konkubiny, choć wiem, że Marek i tak z przekory zaprzeczy 😉
…

foto: goswimrun.pl
5:50 odpływamy. Dwa wodoloty zaraz zabiorą nas w głąb Świetlistego Fiordu. Poznajemy Piotra Kraskiewicz – Polaka ze Stavanger. Startuje w rosyjskim teamie – Gear Box. No to teraz mamy dodatkowy jeszcze bardziej konkretny cel. Nie mogą nas wyprzedzić 😉 Jesteśmy nawet tego pewni – nie wyprzedzą nas. Morale mamy wysokie. Obczajamy innych zawodników. Inni obczajają nas. Atmosfera jednak przyjacielska, choć im bliżej startu tym na twarzach pojawia się więcej nerwowych uśmiechów. Wychodzimy na pokład. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Maras mówi, że już wie o co mi chodziło, jak wspominałem o wzruszeniu nad którym nie mogłem zapanować rok temu. Dookoła nas płaska woda i wysokie na kilometr skały. Chłodna bryza niesie po fiordzie muzykę z głośników, która podnosi atmosferę. Wodoloty ustawiają się na linii startu. Może to głupie ale w głowie mamy jedno – Dragons Neck – będzie naszą Walhallą. Rejem wikingów. Będziemy walczyć do upadłego.

foto: ROCKMAN SWIMRUN
7:30 start – skok z wodolotów do zimnej wody! Tu zrezygnowaliśmy z holu z obawy przed poplątaniem. Mimo to zostaję zblokowany przez innych zawodników przy skałach. Chwilę po tym widzę Marka jak odpływa, rzucam się w pościg za nim ale nie widzę już nic. Słońce świeci prosto w oczy i dodatkowo odbija się od wody. Nie mogę złapać rytmu. Mam wrażenie, że wszyscy mnie wyprzedzają. Zaczyna wariować mi oddech. Mam za wysoką jak na siebie kadencję. Dopływam do wyjścia z wody, gdzie czeka na mnie lekko zdezorientowany, dlaczego się tak guzdrałem Maras. Dopiero czytając wyniki zorientowałem się, że wcale nie jest tak źle. Wyszliśmy z wody na 8 pozycji, może gdybym to wiedział, byłbym spokojniejszy, a tak wiedząc, że trzeba gonić sapię i dyszę na pierwszym ostrym podejściu jak lokomotywa. Kolejne – krótkie pływanie, a ja nie mogę odpiąć łapek, zapominam dopiąć piankę. K…wa!!! Zaczynam na siebie być wściekły, miałem prowadzić w wodzie, a nie mogę utrzymać się nawet w Marka nogach. Wychodzimy z wody. Przed nami długi podbieg pod słynny Priekestolen, czyli Pulpit Rock i długi zbieg. Marek wychodząc na brzeg gubi okularki. Teraz juz wszyscy wiedzą, że jesteśmy z Polski 😉 Echo niesie nasze magiczne zaklęcia wypowiadane, w kierunku zmąconego lustra wody, by oddało zgubę. Po kilku minutach – podejmuję decyzję, że biegniemy dalej. Zbyt wiele teamów nas wyprzedziło. Obiecuję Marasowi oddać okularki, a sam na holu w słonej wodzie płynąć bez nich. Maras upewnia się, czy napewno? Stanowcze TAK i lecimy bez słowa w górę. Pierwszy raz czuję, że rzeczywiście zaczynamy działać jak jeden organizm. A tyle się z tego śmialiśmy! Adrenalina i wkurw działa! Połączeni holem pniemy się pod górę szybko, chyba za szybko. Za kilka kilometrów będę już tego pewien.

foto: ROCKMAN SWIMRUN

foto: ROCKMAN SWIMRUN
Chcąc nadrabiać straconą pozycję, nie tracimy czasu na ściągnięcie pianek. Wychodzi słońce. Mimo rozpięcia obu suwaków zaczynają mi drętwieć ręce i kręcić mi się w głowie. Masakrycznie zwalniam. Maras próbuje mnie motywować. Widzę też jednak jego niewypowiedzianą irytację „I co prężyłeś muskuły, a po 10 km poruszasz się jak miękka faja. Czy to oznacza koniec zabawy?”. Najgorzej, że rzeczywiście tak jest. Jestem psychicznie zdruzgotany, a w głowie helikoptery, co chwilę się o coś potykam i wywracam. W tym terenie to nie jest fajne! To, że kręci mi się w głowie to mały pikuś. Wiem, że to minie. Pozbieram się ale muszę doczłapać się do wody ale najważniejsze muszę zresetować głowę. Proszę Marasa, by mnie na chwilę zostawił samego. On protestuje, śmiejąc się – przecież jesteśmy jednym organizmem. Mnie jednak chodzi o to, by nic nie mówił do mnie przez chwilę. Zgadza się ale tylko pod warunkiem, że przestanę nazywać go Marasem, bo wolne tempo zniesie ale nazywanie go Marasem strasznie go denerwuje. Od tej pory już jest Markiem, Mareczkiem, Marusiem.

foto: ROCKMAN SWIMRUN

foto: Rockman Swimrun
Pojawia się upragnione długie pływanie i woda resetuje moją głowę. Zaczynamy gonić. Najpierw jeden team. Później kolejny. Robimy to jednak bardzo siłowo – przynajmniej ja. Po drodze nasze dziewczyny, zaskoczone też lekko słabym tempem zespołu. Marek mówi Ani, że jest źle ale ma nie dać mi tego po sobie poznać. Od tej pory będzie jednak już tylko lepiej! 5 km „bieszczadzkiego asfaltu” przed nami. Nachylenie na granicy biegu i marszu. Marek ciągnie jak pies, który chce już od domu, ja chce być jak najmniejszym obciążeniem i staram się dotrzymać mu kroku. Górną część pianki mam już zsuniętą. Oj Dare2tri wreszcie mogę wziąć głęboki oddech, krew płynie tak jak powinna. Zróbcie większą piankę dla grubasa 😉

foto: goswimrun.pl
Patrzymy na zegarki. Kalkulujemy. Marek pyta ile zajęło mi i Rafałowi ostatnie długie pływanie rok temu i komunikuje, że musimy zrobić to o prawie 20 minut szybciej, a potem na schody wbiec tak szybko jak się da i wtedy jest szansa! Jesteśmy na granicy limitu. Pieprzony optymista myślę! Jak na złość wzmaga się wiatr i prąd we fiordzie. Widzę jak dryfują inne teamy. Zaraził mnie jednak tym optymizmem. Pokazuje mu punkt, gdzie mamy wyjść po 1700 m wodnej przeprawy i punkt o 30% na prawo, na jaki mamy się kierować przecinając prąd. Patrzy na mnie krzywo. Zakładamy okularki, podpinamy boję asekuracyjną i tuż przed skokiem słyszę „Obyś miał k… rację!”

foto: ROCKMAN SWIMRUN
Wiem, że to niewiarygodne dla osób, które nie miały doświadczenia w pływaniu na wodach z silnymi nurtami i prądami morskimi ale to czego nauczyłem się w Chorwacji wraz z Asią Garlewicz – musi zaprocentować! Płyniemy w innym kierunku niż 3 teamy przed nami. W trakcie zmieniamy się na prowadzeniu ale Marek nie chce płynąć z tyłu. Nie wiem o co chodzi ale ciśniemy do przodu ile fabryka dała, skacząc na falach jak spławiki. Stojąca na brzegu Markowa Ewa zwana Minthy krzyczy „ale przyspieszyliście, dawajcie!” Na dźwięk tych słów panie na punkcie odżywczym powtarzają po ukraińsku „dawaj, dawaj”. Łapię ostatni żel i nie będę dawał się więcej namawiać. Mam dawać, to dam z siebie wszystko! Ciągnę Marka w stronę schodów, odrywając go od bufetu. Inne zespoły pod kocykami termicznymi, próbują opanować drgawki. My jesteśmy jednak gruboskórni. Zimna woda, w tym wypadku była dla nas najmniejszym problemem. Nas gonił czas.

foto: SWIMRUN ROCKMAN

foto: ROCKMAN SWIMRUN
Przed nami 4444 stopnie! 700 metrów przewyższenia na 1 km! Stawiam prawą nogę na pierwszym stopniu i obiecuje sobie, że nie zatrzymam się zanim nie wejdę na górę. Nie stanę, ani nie zwolnię! W zasięgu wzroku kilkaset stopni wyżej mamy 4 teamy. Trudno – jak nie zejdą nam z drogi to ich staranuje. Człap, człap. Wysokościomierz w Garminie komunikuje mi, że tempo trzymamy równe. Jeśli tak dalej pójdzie to po 45 minutach powinniśmy być na górze. To nam da 12 minut na 200 m. pływania i 750 m biegu w terenie, który przyjazny rozwijaniu szybkości nie jest. Marek liczy coś w głowie i mówi, że chyba już pozamiatane. Nie zdążymy na „Dragons Neck”. Nie rozmawiam z nim, bo moje usta od tej pory działają tylko w funkcji „wdech i wydech”. Problem w tym, że pobieram chyba mniej tlenu, a oddaję więcej dwutlenku węgla. Staram się jednak nie zwalniać, widać już koniec schodów. Wypłaszcza się, jednak zmiana pozycji napięcia łydki sprawia, że łapią mnie skurcze. Nagle słyszę metaliczny dźwięk zapinanego karabinka – Marek bez słowa mija mnie na mniej eksponowanym terenie i zaczyna biec. Hol się napręża. Na sztywnych nogach gonię go ale nie mogę zlikwidować naprężenia tej gumy. Teraz już nie sapanie ale głębokie gwizdy słyszę z jego i moich płuc. Jak jeden organizm! Miała być Walhalla! To będzie!

foto: goswimrun.pl
W oczach Marka widzę obłęd! Jezu jakie te oczy są śliczne! Zaraz moje napłyną tym bielmem. Wskakujemy do wody w ekspresowym tempie, choć dziewczyna spisująca numery mówi, że już nie zdążymy, by zdobyć „Smoczą Szyję”. Na górze jest też Ania, zerkam na nią tuż przed skokiem do wody. Później powiedziała mi, że obserwowała z drugiego brzegu nasz sprint i strasznie spodobało się jej wtedy to moje spojrzenie. Mówi, że była pewna, że sięgniemy po to, po co przyjechaliśmy. Dwa teamy utknęły w skale, bo zaatakowały podejście łatwiejszą na początku ścieżką niż my. Cieszę się, że Marek znów posłuchał jak krzyczałem z tyłu, by ciął tym mniej oczywistym wariantem. Wyprzedzamy ich. Na szczycie dochodzimy jeszcze jeden team! To królowa elfów – dziewczyna wygląda jak Liv Taylor. Normalnie pogadalibyśmy pewnie ale nas teraz bardziej pociąga smok i jego szyja, niż jakaś tam elfica. Poza tym jest spocona 😉 Partner Taylor krzyczy za nami, że już jesteśmy po czasie i nie ma sensu. Marek patrzy na zegarek i waha się. Dobiegam do niego i pytam, czy wystartowaliśmy o równej 7:30? Nie słyszę odpowiedzi ale widzę pełne zrozumienie. Ogień! Na drodze stoi dziewczyna z notesem w ręku. Ona też patrzy na zegarek. To od niego zależy, czy będzie dla nas miła, czy zimna jak norweski lodowiec. Ostatnie 200 m. to skakanie po skałach, jakbyśmy dopiero rozpoczęli wyścig! Dobrze, że producent Icebugów nie ściemnia w swoim reklamowym haśle „safe grip, free mind”. Głowę mam wolną – szykuje się, by po dobiegnięciu do niej, zrobić oczy kota ze Shreka ale zanim zejdzie mi z nich bielmo, ona informuje nas, że jeśli chcemy wyruszyć na dłuższą trasę to mamy 20 sekund na opuszczenie punktu!
Lubię takie zdecydowane dziewczyny! Marek wyznaje jej miłość ale niestety nie będzie mogła z niej skorzystać, bo przecież najpierw musimy pokonać smoka, a na mecie czekają nasze księżniczki 😉 Starzy i głupi. Marek jest starszy ode mnie, więc to oczywiste, że jest też jeszcze głupszy. Zamiast odpuścić i cieszyć się, że jesteśmy ostatnim wypuszczonym na przedłużoną trasę teamem, nabrał większej chęci do ścigania. Nie pozwala odpiąć holu i ciągnie gorzej niż moja Tola za zającem. Biegnę za nim ale się lekko rozklejam. Boję się, że zaraz stracę zęby lub w najlepszym wypadku porozrywam sztywne od skurczy mięśnie. Tempo 4:30 – na to się nie umawialiśmy. Wbiegamy na szlak, gdzie poruszają się też zespoły z krótszej trasy. Marek się jednak cały czas ogląda do tyłu i ucieka. Jezu ja szybciej nie potrafię! Po tyle to ja rytmy biegam w Skaryszaku. Zegarek jednak zaczyna pokazywać tempo 4:10, mijamy polsko-rosyjski team. Upewniamy się, że robią krótszą trasę. Kolejny cel osiągnięty. Marek ma jednak już nowy – poprawić zeszłoroczny czas. Nie słucha jednak, że wiem w jaki zaraz zmieni się teren i, że jest to nie możliwe. A może i dobrze, że nie słucha, bo dzięki temu uczę się walczyć do końca i że niemożliwe siedzi tylko w naszych głowach?!
Lecę z tyłu na tym sznurku jak prosiak na rzeź. Stękam, kwiczę, trzęsie mi się galareta. Marek nie ma dla mnie litości, choć teraz już pyta czy chce się odpiąć, bo chyba sam się boi, że nie wyhamuje i razem zlecimy ze zbocza. Jest ryzyko, że zaraz stracę zęby ale wolno w tym wyścigu już było. Podoba mi się ta prędkość i to, że mamy być jak jeden organizm, sklejony z dwóch różnych gości. Sklejeni zatem zostajemy do samego końca!
Pękam dopiero na mecie. Po 10 godzinach 39 minutach i 19 sekundach. Próbuję powstrzymać łzy ale nie mogę, choć wypociłem je po drodze już wszystkie. Dzięki Marek za wyścig i za zrozumienie na trasie. Dzięki Ewa i Ania za opiekę i śmiesznie spędzony czas 🙂
PS. Z Markiem na trasie widzę się 19 sierpnia na Biegu Ultra Granią Tatr – tam już jednak nie ma mowy o holu. Będę musiał gonić o własnych siłach. Ale ja jestem naiwny, myśląc że w ogóle da się go gonić hehe. Po co jednak są marzenia. W nich siedzę mu na tyłku tak blisko jakbym był zapięty na hol właśnie! 🙂

foto: marek szymczak
Zacząłem płakać na schodach czytając tą relację.
Masz prawo, ja z tyłu beczałem Ci połowę trasy 😉
Mega!
To właśnie jest dla mnie sedno swimrunu 🙂
A czy tylko w naszym team’ie mieliśmy ochotę się zepchnąć nawzajem z Major North za marudzenie?
Na ostatnium dropi’e to Flørli zaczął nas doganiać facet z psem z jakiegoś dziwnego względu. Dało to nam lepszego kopa niż żelik cukrowy.
A za rok znowu…
Rockman jest tym miejscem, gdzie mogę wracać co roku. Czy w tym się uda? Nie wiem. Przyznaj jednak, że nie przesadzałem w ubiegłorocznej relacji, że ta trasa daje w kość 🙂